Plus +
- Minus
Kosmiczny sen Polaka
Europa ma piękną historię,
porywającą i zupełnie niepasującą do jej obecnej,
brukselskostrasburskiej wizji. Czy można obudzić jej
dawne marzenie o nieskończoności?
|
janusz
kapusta |
|
Konstanty
Ciołkowski
FORUM/KEYSTONE |
Czy to już wszystko? Nic więcej już nas nie czeka?
Tylko mniej, gorzej albo tak samo? Pytania
charakterystyczne dla "kryzysu wieku średniego". Nie
tylko dla tych, którzy marzyli o IV RP. Przeżywają je
także - w skali nieco szerszej - mieszkańcy Europy,
która w swym instytucjonalnym wieku przekroczyła właśnie
pięćdziesiątkę...
Powrót do przeszłości okazuje się, jak zwykle,
niemożliwy, choć podejmowane są próby jej dopasowania do
aktualnego politycznego zamówienia. Ci, którzy
najzajadlej krytykują wysiłki na rzecz odbudowania dumy
z przynależności do dziejowej wspólnoty Polaków i
pokazania jej sensu, przyklasnęli ostatnio innemu zgoła
projektowi polityki historycznej. Pojawił się mianowicie
pomysł, którego celem miałoby być stworzenie nowej,
"zjednoczonej" historii Europy, obowiązującej we
wszystkich krajach Unii. Jak rozumiem, koniecznie bez
chrześcijaństwa, żeby nie wzbudzać kontrowersji z
"laicką" Francją... Okropny pomysł! Świadczący o
ostatecznej już desperacji jego twórców. Ideologiczny
gwałt na rzeczywistości historycznej tyleż łączącej, co
dzielącej nasz kontynent. Powstanie tylko jeszcze jedna
biurokratyczna wydmuszka.
Co dalej, Europa?
Dążenie do utrzymania teraźniejszości również skazane
jest na niepowodzenie. Utopia status quo, ta
najnędzniejsza z podtrzymywanych w historii utopii,
zawsze kończy się porażką. Tak jak pompatyczny projekt
traktatu konstytucyjnego przygotowanego dla UE przez
grupę "mędrców" z Valerym Giscardem d'Estaing na czele.
Europa nie będzie jednocześnie mocarstwem na globalnej
arenie i wspólnotą, która nie chce się już rozszerzać.
Ośrodkiem rozwoju gospodarczego, zdolnego rywalizować z
Azją Wschodnią i ze Stanami Zjednoczonymi, a zarazem
oazą opiekuńczego socjalu także już nie będzie. Nie
będzie wspólnotą, której udaje się pogodzić walkę z
deficytem demokracji i deficytem federalizmu
jednocześnie. Czas i otoczenie zewnętrzne, przeklęci
inni, którzy jednak są, wymuszają konieczność
dokonywania wyborów. Nie dobra, ale mniejszego zła.
Będą więc może reformy. Niezbędne, ale nielubiane. I
będzie - jakże widoczne we Francji, Holandii czy w
Niemczech - przekonanie, że lepiej już było.
A w Polsce, na Litwie, w Czechach, na Słowacji i w
innych krajach, które dopiero do Unii dołączyły i cieszą
się z przyspieszenia gospodarczego wzrostu? Do Europy
(czytaj: Unii) przyciągała ta właśnie obietnica -
poprawy materialnego bytu. I stopniowo, miejmy nadzieję,
ją urzeczywistniamy. To bardzo dobrze. Ale co dalej?
Premier Miller odniósł największy historyczny sukces, bo
wprowadził Polskę do Unii? Po nim już nikt czegoś
podobnie wielkiego, przełomowego nie dokaże? Czy mamy
się rzeczywiście ekscytować już tylko Euro 2012?
Historia jednak się skończyła? Może nasz hydraulik w
Paryżu, dotarłszy do tego ziemskiego Jeruzalem, powinien
powtórzyć jak liryczny podmiot wiersza "Mona Liza" do
jego bohaterki: "No i jestem. Widzisz. Jestem". A ona?
"Tłusta i niezbyt ładna Włoszka. (...) Oczy jej marzą
nieskończoność. Ale w spojrzeniach śpią ślimaki". Kiedy
już dotarliśmy do Europy, możemy ją zobaczyć z bliska -
raczej usypia, niż budzi emocje.
Europa ma piękną historię, porywającą i zupełnie
niepasującą do jej obecnej, brukselsko-strasburskiej
wizji. Historię wielu narodów, wspólnot i jednostek, ę
walki między nimi i rywalizacji ich pomysłów na życie
zbiorowe, na cywilizację, na dobrobyt, na zbawienie i na
zabijanie, na ekspansję i na pokój. Dziś nie ma już
walki, nie ma ostrej rywalizacji - i nie ma
rozpalających wyobraźnię idei. Jest znużenie, czekanie
na barbarzyńców, kilka pomysłów na eutanazję. W
spojrzeniu Europy w przyszłość śpią ślimaki. Czy można
obudzić jej dawne marzenie o nieskończoności?
Można. Można przynajmniej próbować. Unia - jeśli ktoś
chce, żeby przetrwała - powinna postawić przed sobą
ambitny cel: nie tylko trwania, ale dorównania przeszłym
dokonaniom jej państw członkowskich. Takiego celu nie
odnajdzie jednak, zmieniając przeszłość ani trzymając
się kurczowo teraźniejszości, która podlega szybkiej
erozji. Taki cel znaleźć może tylko w przyszłości. Cel,
do osiągnięcia którego predestynuje ją wyjątkowe
dziedzictwo cywilizacyjno-historyczne, jej współczesne
możliwości intelektualne i (wciąż jeszcze) materialne,
jej położenie geopolityczne we współczesnym świecie.
Położenie, które może znów być centralne: między
amerykańskim Zachodem i eurazjatyckim Wschodem.
Imperatyw Ciołkowskiego
Europa wróci do centrum nie wtedy, kiedy będzie
próbowała rywalizować ekonomicznie, militarnie czy
ideologicznie z Ameryką i azjatyckimi tygrysami, ale
wtedy, gdy pociągnie je do współpracy w dziele wspólnym
i większym od ambicji któregokolwiek z pojedynczych
mocarstw czy ich konglomeratów.
Takie dzieło i szansę, jaka tkwi w jego odkryciu na
nowo, przedstawił zdumiewający maszynopis, jaki
otrzymałem przed kilkoma miesiącami. Maszynopis
"znaleziony" w Krakowie - na seminarium, jakie prowadzę
ze studentami Center for European Studies na
Uniwersytecie Jagiellońskim. Autor David Tamm, student z
Ameryki, proponuje ni mniej, ni więcej, tylko
regenerację Zachodu przez powrót do kosmosu. Do
imperatywu Ciołkowskiego.
A cóż to za idea? Prosto z Klewek? - ktoś zapyta. Co
za Ciołkowski? No cóż, słyszymy o nim w bieżącym roku
nieraz. Przypadnie bowiem w październiku okrągła
pięćdziesiąta rocznica wystrzelenia pierwszego Sputnika,
półwiecze ery kosmicznej zainaugurowanej przez
człowieka. Prezydent Putin i jego propaganda jak
najsłuszniej skorzystają z tej okazji, żeby przypomnieć,
że był to człowiek sowiecki (w tym wypadku czytaj:
rosyjski). Przypomniany też zostanie Konstanty
Edwardowicz Ciołkowski - oczywiście jako wielki
Rosjanin, wizjoner podboju kosmosu, który w roku 1911
sformułował swój ambitny imperatyw: "Ziemia jest kolebką
ludzkości, ale nie można spędzić całego życia w
kolebce". Navigare necesse est. Stary aksjomat
antycznych żeglarzy, popychający ich do podbojów i do
poznania, zwrócony został na progu XX wieku przez syna
polskiego zesłańca, pioniera techniki rakietowej, w
kosmos.
I co z tego? Gdzie tu Europa? Gdzie tu dzisiejsze jej
problemy? Istnieje, owszem, Europejska Agencja Kosmiczna
(ESA), ale założona została przecież dopiero w tym roku,
kiedy amerykański Apollo i sowiecki Sojuz spotkały się w
kosmicznej przestrzeni (notabene sowieccy kosmonauci
zabrali wówczas ze sobą na pokład egzemplarz wydanej w
1914 roku w Kałudze pracy Ciołkowskiego "Badanie
przestrzeni światowych za pomocą przyrządów
odrzutowych").
Od tego czasu dystans do NASA nie zmalał. A nawet
zubożały program sowiecki, przekształcony w Rosyjską
Agencję Kosmiczną (Roskosmos), wciąż wydaje się o epokę
bardziej zaawansowany w swych dokonaniach i planach od
europejskich. Europa nie przoduje. Jeśli próbuje
nadrabiać dystans, to raczej w taki sposób, który
żałośnie świadczy o jej zacofaniu - przez układanie
wspólnych projektów z Roskosmosem, byle tylko pokazać
tym okropnym Amerykanom.
To złe podejście. Potrzebne jest inne.
Czeka nas kosmiczna katastrofa
Kennedy rozbudził w Amerykanach przed blisko
półwieczem nowy entuzjazm, przedstawiając im jako
odpowiedź na Sputnika własny program kosmiczny z
przemawiającym do wyobraźni celem: lądowaniem człowieka
na Księżycu. Reagan podtrzymał nadszarpniętą po
Wietnamie i Carterze wiarę w możliwość wygrania
rywalizacji z Sowietami, ogłaszając ideę SDI -
gwiezdnych wojen. Po filmie Lukasa to także przemówiło
do wyobraźni milionów (także po drugiej stronie żelaznej
kurtyny).
Europa może odnaleźć swoją tożsamość - opartą właśnie
na śmiałej eksploracji, na gotowości do podbojów i
poszerzania horyzontów wiedzy, na potrzebnej do tego
sile ducha - kiedy zamieszkujący ją wciąż ludzie z wizją
stworzą projekt nowej wielkiej podróży. Nie dla
przyjemności, nie dla rywalizacji z innymi, ale dla
ratowania świata.
Jak bowiem trzeźwo przypomina Tamm,
prawdopodobieństwo, że świat ulegnie katastrofie
przychodzącej z kosmosu, jest stuprocentowe. Coś w nas w
końcu trafi. Ziemi nie zniszczą ludzie, ich autostrady i
fabryki. Mało nawet prawdopodobne, by uczyniły to ich
bomby. Kto widzi tylko człowieka jako głównego
(jedynego) ostatecznego sprawcę globalnego nieszczęścia,
ten jest ostatecznie tylko śmiesznym pyszałkiem. Natura
jest od człowieka nieskończenie większa i silniejsza.
Katastrofa tunguska, jaka przydarzyła się 100 lat temu,
powtórzy się na pewno, tyle że niekoniecznie na północy
Syberii i niekoniecznie na tak małą skalę. Wystarczy
uświadomić sobie tę nieuchronność i to jeszcze, że życie
rozwinięte na Ziemi jest wciąż jedynym, o jakim wiemy w
całym kosmosie, by zrozumieć, że warto, naprawdę warto
się wysilić, żeby je uratować. Jak? Ruszając z naszej
kolebki w kosmos. Tu nie chodzi o patos rywalizowania z
Amerykanami czy odwrotnie - zagrania na nosie Rosjanom,
albo też ubezpieczenia się przed ewentualną dominacją w
kosmicznej bliskiej zagranicy chińskich tajkonautów.
Chodzi o poruszenie wyobraźni ludzi wielką sprawą, która
ich może raczej jednoczyć, niż skłócać.
Kto pierwszy tego dokona, bardzo wiele osiągnie.
Europę na to stać. Także dlatego, że to kontynent
Kopernika, Galileusza, Keplera, Newtona i...
Ciołkowskiego. Jest do jakiej tradycji się odwołać. Ale
po co? Co takiego może ona osiągnąć?
Marazm, zwątpienie we własne nie tylko siły, ale sens
- to najcięższa choroba, jaka trapi europejską
wspólnotę. Idący za tym upadek edukacyjnego systemu i
wzorów kulturowych, które przychodzą dziś ze społecznego
marginesu, to jest problem związany z oderwaniem od
chrześcijańskich korzeni kontynentu, ale także z brakiem
szerszej, porywającej, optymistycznej wizji przyszłości.
Przyszłości jako zadania, które koniecznie, z całą
dzielnością, na jaką nas stać, trzeba podjąć.
Społeczeństwo bez wizji szuka ich w narkotykach i
otępiającym oddziaływaniu muzyki techno. Zatrzymać się
na tej drodze, która prowadzi łagodnie, ale nieuchronnie
w dół i wskazać drogę, choćby stromą, w górę - to
kwestia przetrwania europejskiej wspólnoty. Szerzej -
wspólnoty Zachodu, łączącej Europę (także w wielu jej
problemach) z Ameryką. Może w jakiejś części także z
Rosją?
Terapeutyczny sens poważnej próby potraktowania
imperatywu Ciołkowskiego wydaje się oczywisty. Ale jak
to osiągnąć? Jak przekonać ludzi, że warto? Może kiedyś
tekst Davida Tamma zostanie opublikowany w formie
książki, wtedy te pytania znajdą swoje szczegółowe
odpowiedzi (kto ich ciekaw, zajrzeć może pod internetowy
adres: www.hudsonfla.com/tsiolkovsky.pdf).
Marzenie o podboju
W tym miejscu chcę tylko przedstawić sen. Sen
znużonego Polaka.
Wyobraźmy sobie, że prezydent Kaczyński ogłasza na
międzynarodowym forum, najlepiej na europejskim
szczycie, program wychowania dla podboju. Podboju
kosmosu oczywiście. W roli jego pierwszych konsultantów
występują nie historycy, psychologowie społeczni,
specjaliści od PR, ale polscy astronomowie. Ci, których
dorobek w świecie tej nauki jest uznany bez porównania
bardziej, niż świadczyłaby o tym ich skromna pozycja w
polskiej debacie publicznej.
Andrzej Udalski z Uniwersytetu Warszawskiego,
realizujący pionierski w świecie program masowej
astronomii (jednoczesnej obserwacji około miliona
gwiazd), czy Aleksander Wolszczan z Uniwersytetu
Mikołaja Kopernika, odkrywca pierwszego pozasłonecznego
układu planetarnego, są teraz pierwszymi publicznymi
autorytetami, wizytówkami miejsca Polski w Europie.
Rozpoczyna się realizacja programu budowy planetariów -
pobudzających wyobraźnię miejsc, w których lepiej
uświadomić można sobie, już na poziomie szkolnym, że
kosmos to nie abstrakcja, ale obszar, od którego
poznania i choćby najbardziej wycinkowego opanowania
zależy nasze przetrwanie. W Polsce jest ich obecnie
nieco ponad tuzin; w wielu krajach Europy nie ma ich w
ogóle. W Ameryce, by wychowawczo przygotować program
Apollo, zbudowano ich ponad 1200...
Obok polityki historycznej, obok filmów o Katyniu,
Monte Cassino, powstaniu warszawskim (jakże
potrzebnych), zaczynamy posługiwać się innym, zwróconym
w przyszłość narzędziem budowy silnej tożsamości w
Europie: powstaje nowa biografia filmowa Kopernika,
seria filmów opartych na "Dziennikach gwiazdowych Ijona
Tichego" (jaki reżyser z Hollywood dorówna wyobraźnią
scenie polowania na kurdle wymyślonej przez Lema?),
sięgamy w kulturze masowej do polskich korzeni
Ciołkowskiego. Uczniowie Bohdana Paczyńskiego czy
Aleksandra Wolszczana stają się bohaterami telewizyjnych
programów dla młodzieży.
Rafał Ziemkiewicz siłę swego pisarskiego talentu
oddaje znów bardziej wizjom science niż political
fiction. Polska proponuje w końcu podwyższenie nakładów
europejskich w tej jednej, dziś marginalnej (zaledwie 4
miliardy euro na lata 2007 - 2013) dziedzinie -
eksploracji kosmosu. Ten program głosi z przekonaniem i
pasją, z jaką posłowie Sejmu Czteroletniego zajęli się
aukcją wojska w obliczu zewnętrznego zagrożenia przed
220 laty. Znajduje dla niego sojuszników w Unii, od
Niemców i Francuzów poczynając. Toruje drogę do
współpracy w tej dziedzinie z NASA, w dalszej (ale nie
dalekiej) perspektywie także z Roskosmosem.
Wszystkich łączy odbudowany stopniowo etos zdobywców,
nikogo nieponiżający, bo nie ma podbijanych.
Poszukiwacze skarbów są gotowi ruszyć w drogę...
Powstaje ostatecznie wspólny program opanowania
przyczółka w kosmicznej bliskiej zagranicy - najpierw na
Marsie, a potem dalej - ku brzegom Układu Słonecznego.
Ekspansja, kolonizacja, osiedlenie. Kolejne etapy
wielkiej wizji. Zachód, który raz już podbił świat,
poszerza go, by go ocalić. Próbować przynajmniej go
ocalić przed naturą. Czy to nowa wieża Babel? - zapyta
ktoś z niepokojem. Powrót do przyszłości jako powrót do
oświeceniowej pychy cywilizacji, która chce się sama
ocalić (zbawić)? To ryzyko jest realne. Ale ta
wycieczka, inaczej niż lot Gagarina, nie ma na celu
udowodnić, że Boga w kosmosie nie spotkamy. Prędzej
spotkamy Go tam, niż w zmurszałej próbie utrwalenia
świeckiej, antychrześcijańskiej utopii (wciąż słychać tu
echo Wolterowskiego krzyku: "ecrasez l'infame!"), jaką
stanowi Unia w swym obecnym kształcie.
Może warto jednak spróbować, kiedy alternatywą wydaje
się w końcu katastrofa. Kosmiczna i cywilizacyjna. Czy
znajdziemy w sobie dość siły i wyobraźni, by postarać
się jej uniknąć? David Tamm ma tę wyobraźnię. Zapewne
nie on jeden. Potrzebna jest jeszcze siła. Polityczna,
medialna, która tę wyobraźnię wesprze i uczyni z niej
program realnego działania. Chciałbym, żeby ta siła
znalazła się w Polsce. Dla Europy.
Tu kończy się sen. Zaczyna rzeczywistość. Całkiem
inna. Ale nie załamuję rąk. Piszę swój artykuł. Może
kogoś zainteresuje? I oderwie od obezwładniającej myśli,
że już nic istotnego się nie zmieni, że wszyscy grają
swoje wyuczone role coraz gorzej. Może.
Andrzej Nowak
Back
/ Powrot
|