26.05.07 Nr 122
 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 
 
Plus + - Minus

 

Kosmiczny sen Polaka


Europa ma piękną historię, porywającą i zupełnie niepasującą do jej obecnej, brukselskostrasburskiej wizji. Czy można obudzić jej dawne marzenie o nieskończoności?

plus_minus_a_3-1.F.jpg
janusz kapusta
plus_minus_a_3-2.F.jpg
Konstanty Ciołkowski
FORUM/KEYSTONE

 

Czy to już wszystko? Nic więcej już nas nie czeka? Tylko mniej, gorzej albo tak samo? Pytania charakterystyczne dla "kryzysu wieku średniego". Nie tylko dla tych, którzy marzyli o IV RP. Przeżywają je także - w skali nieco szerszej - mieszkańcy Europy, która w swym instytucjonalnym wieku przekroczyła właśnie pięćdziesiątkę...

Powrót do przeszłości okazuje się, jak zwykle, niemożliwy, choć podejmowane są próby jej dopasowania do aktualnego politycznego zamówienia. Ci, którzy najzajadlej krytykują wysiłki na rzecz odbudowania dumy z przynależności do dziejowej wspólnoty Polaków i pokazania jej sensu, przyklasnęli ostatnio innemu zgoła projektowi polityki historycznej. Pojawił się mianowicie pomysł, którego celem miałoby być stworzenie nowej, "zjednoczonej" historii Europy, obowiązującej we wszystkich krajach Unii. Jak rozumiem, koniecznie bez chrześcijaństwa, żeby nie wzbudzać kontrowersji z "laicką" Francją... Okropny pomysł! Świadczący o ostatecznej już desperacji jego twórców. Ideologiczny gwałt na rzeczywistości historycznej tyleż łączącej, co dzielącej nasz kontynent. Powstanie tylko jeszcze jedna biurokratyczna wydmuszka.

Co dalej, Europa?

Dążenie do utrzymania teraźniejszości również skazane jest na niepowodzenie. Utopia status quo, ta najnędzniejsza z podtrzymywanych w historii utopii, zawsze kończy się porażką. Tak jak pompatyczny projekt traktatu konstytucyjnego przygotowanego dla UE przez grupę "mędrców" z Valerym Giscardem d'Estaing na czele. Europa nie będzie jednocześnie mocarstwem na globalnej arenie i wspólnotą, która nie chce się już rozszerzać. Ośrodkiem rozwoju gospodarczego, zdolnego rywalizować z Azją Wschodnią i ze Stanami Zjednoczonymi, a zarazem oazą opiekuńczego socjalu także już nie będzie. Nie będzie wspólnotą, której udaje się pogodzić walkę z deficytem demokracji i deficytem federalizmu jednocześnie. Czas i otoczenie zewnętrzne, przeklęci inni, którzy jednak są, wymuszają konieczność dokonywania wyborów. Nie dobra, ale mniejszego zła.

Będą więc może reformy. Niezbędne, ale nielubiane. I będzie - jakże widoczne we Francji, Holandii czy w Niemczech - przekonanie, że lepiej już było.

A w Polsce, na Litwie, w Czechach, na Słowacji i w innych krajach, które dopiero do Unii dołączyły i cieszą się z przyspieszenia gospodarczego wzrostu? Do Europy (czytaj: Unii) przyciągała ta właśnie obietnica - poprawy materialnego bytu. I stopniowo, miejmy nadzieję, ją urzeczywistniamy. To bardzo dobrze. Ale co dalej? Premier Miller odniósł największy historyczny sukces, bo wprowadził Polskę do Unii? Po nim już nikt czegoś podobnie wielkiego, przełomowego nie dokaże? Czy mamy się rzeczywiście ekscytować już tylko Euro 2012? Historia jednak się skończyła? Może nasz hydraulik w Paryżu, dotarłszy do tego ziemskiego Jeruzalem, powinien powtórzyć jak liryczny podmiot wiersza "Mona Liza" do jego bohaterki: "No i jestem. Widzisz. Jestem". A ona? "Tłusta i niezbyt ładna Włoszka. (...) Oczy jej marzą nieskończoność. Ale w spojrzeniach śpią ślimaki". Kiedy już dotarliśmy do Europy, możemy ją zobaczyć z bliska - raczej usypia, niż budzi emocje.

Europa ma piękną historię, porywającą i zupełnie niepasującą do jej obecnej, brukselsko-strasburskiej wizji. Historię wielu narodów, wspólnot i jednostek, ę walki między nimi i rywalizacji ich pomysłów na życie zbiorowe, na cywilizację, na dobrobyt, na zbawienie i na zabijanie, na ekspansję i na pokój. Dziś nie ma już walki, nie ma ostrej rywalizacji - i nie ma rozpalających wyobraźnię idei. Jest znużenie, czekanie na barbarzyńców, kilka pomysłów na eutanazję. W spojrzeniu Europy w przyszłość śpią ślimaki. Czy można obudzić jej dawne marzenie o nieskończoności?

Można. Można przynajmniej próbować. Unia - jeśli ktoś chce, żeby przetrwała - powinna postawić przed sobą ambitny cel: nie tylko trwania, ale dorównania przeszłym dokonaniom jej państw członkowskich. Takiego celu nie odnajdzie jednak, zmieniając przeszłość ani trzymając się kurczowo teraźniejszości, która podlega szybkiej erozji. Taki cel znaleźć może tylko w przyszłości. Cel, do osiągnięcia którego predestynuje ją wyjątkowe dziedzictwo cywilizacyjno-historyczne, jej współczesne możliwości intelektualne i (wciąż jeszcze) materialne, jej położenie geopolityczne we współczesnym świecie. Położenie, które może znów być centralne: między amerykańskim Zachodem i eurazjatyckim Wschodem.

Imperatyw Ciołkowskiego

Europa wróci do centrum nie wtedy, kiedy będzie próbowała rywalizować ekonomicznie, militarnie czy ideologicznie z Ameryką i azjatyckimi tygrysami, ale wtedy, gdy pociągnie je do współpracy w dziele wspólnym i większym od ambicji któregokolwiek z pojedynczych mocarstw czy ich konglomeratów.

Takie dzieło i szansę, jaka tkwi w jego odkryciu na nowo, przedstawił zdumiewający maszynopis, jaki otrzymałem przed kilkoma miesiącami. Maszynopis "znaleziony" w Krakowie - na seminarium, jakie prowadzę ze studentami Center for European Studies na Uniwersytecie Jagiellońskim. Autor David Tamm, student z Ameryki, proponuje ni mniej, ni więcej, tylko regenerację Zachodu przez powrót do kosmosu. Do imperatywu Ciołkowskiego.

A cóż to za idea? Prosto z Klewek? - ktoś zapyta. Co za Ciołkowski? No cóż, słyszymy o nim w bieżącym roku nieraz. Przypadnie bowiem w październiku okrągła pięćdziesiąta rocznica wystrzelenia pierwszego Sputnika, półwiecze ery kosmicznej zainaugurowanej przez człowieka. Prezydent Putin i jego propaganda jak najsłuszniej skorzystają z tej okazji, żeby przypomnieć, że był to człowiek sowiecki (w tym wypadku czytaj: rosyjski). Przypomniany też zostanie Konstanty Edwardowicz Ciołkowski - oczywiście jako wielki Rosjanin, wizjoner podboju kosmosu, który w roku 1911 sformułował swój ambitny imperatyw: "Ziemia jest kolebką ludzkości, ale nie można spędzić całego życia w kolebce". Navigare necesse est. Stary aksjomat antycznych żeglarzy, popychający ich do podbojów i do poznania, zwrócony został na progu XX wieku przez syna polskiego zesłańca, pioniera techniki rakietowej, w kosmos.

I co z tego? Gdzie tu Europa? Gdzie tu dzisiejsze jej problemy? Istnieje, owszem, Europejska Agencja Kosmiczna (ESA), ale założona została przecież dopiero w tym roku, kiedy amerykański Apollo i sowiecki Sojuz spotkały się w kosmicznej przestrzeni (notabene sowieccy kosmonauci zabrali wówczas ze sobą na pokład egzemplarz wydanej w 1914 roku w Kałudze pracy Ciołkowskiego "Badanie przestrzeni światowych za pomocą przyrządów odrzutowych").

Od tego czasu dystans do NASA nie zmalał. A nawet zubożały program sowiecki, przekształcony w Rosyjską Agencję Kosmiczną (Roskosmos), wciąż wydaje się o epokę bardziej zaawansowany w swych dokonaniach i planach od europejskich. Europa nie przoduje. Jeśli próbuje nadrabiać dystans, to raczej w taki sposób, który żałośnie świadczy o jej zacofaniu - przez układanie wspólnych projektów z Roskosmosem, byle tylko pokazać tym okropnym Amerykanom.

To złe podejście. Potrzebne jest inne.

Czeka nas kosmiczna katastrofa

Kennedy rozbudził w Amerykanach przed blisko półwieczem nowy entuzjazm, przedstawiając im jako odpowiedź na Sputnika własny program kosmiczny z przemawiającym do wyobraźni celem: lądowaniem człowieka na Księżycu. Reagan podtrzymał nadszarpniętą po Wietnamie i Carterze wiarę w możliwość wygrania rywalizacji z Sowietami, ogłaszając ideę SDI - gwiezdnych wojen. Po filmie Lukasa to także przemówiło do wyobraźni milionów (także po drugiej stronie żelaznej kurtyny).

Europa może odnaleźć swoją tożsamość - opartą właśnie na śmiałej eksploracji, na gotowości do podbojów i poszerzania horyzontów wiedzy, na potrzebnej do tego sile ducha - kiedy zamieszkujący ją wciąż ludzie z wizją stworzą projekt nowej wielkiej podróży. Nie dla przyjemności, nie dla rywalizacji z innymi, ale dla ratowania świata.

Jak bowiem trzeźwo przypomina Tamm, prawdopodobieństwo, że świat ulegnie katastrofie przychodzącej z kosmosu, jest stuprocentowe. Coś w nas w końcu trafi. Ziemi nie zniszczą ludzie, ich autostrady i fabryki. Mało nawet prawdopodobne, by uczyniły to ich bomby. Kto widzi tylko człowieka jako głównego (jedynego) ostatecznego sprawcę globalnego nieszczęścia, ten jest ostatecznie tylko śmiesznym pyszałkiem. Natura jest od człowieka nieskończenie większa i silniejsza. Katastrofa tunguska, jaka przydarzyła się 100 lat temu, powtórzy się na pewno, tyle że niekoniecznie na północy Syberii i niekoniecznie na tak małą skalę. Wystarczy uświadomić sobie tę nieuchronność i to jeszcze, że życie rozwinięte na Ziemi jest wciąż jedynym, o jakim wiemy w całym kosmosie, by zrozumieć, że warto, naprawdę warto się wysilić, żeby je uratować. Jak? Ruszając z naszej kolebki w kosmos. Tu nie chodzi o patos rywalizowania z Amerykanami czy odwrotnie - zagrania na nosie Rosjanom, albo też ubezpieczenia się przed ewentualną dominacją w kosmicznej bliskiej zagranicy chińskich tajkonautów. Chodzi o poruszenie wyobraźni ludzi wielką sprawą, która ich może raczej jednoczyć, niż skłócać.

Kto pierwszy tego dokona, bardzo wiele osiągnie. Europę na to stać. Także dlatego, że to kontynent Kopernika, Galileusza, Keplera, Newtona i... Ciołkowskiego. Jest do jakiej tradycji się odwołać. Ale po co? Co takiego może ona osiągnąć?

Marazm, zwątpienie we własne nie tylko siły, ale sens - to najcięższa choroba, jaka trapi europejską wspólnotę. Idący za tym upadek edukacyjnego systemu i wzorów kulturowych, które przychodzą dziś ze społecznego marginesu, to jest problem związany z oderwaniem od chrześcijańskich korzeni kontynentu, ale także z brakiem szerszej, porywającej, optymistycznej wizji przyszłości. Przyszłości jako zadania, które koniecznie, z całą dzielnością, na jaką nas stać, trzeba podjąć. Społeczeństwo bez wizji szuka ich w narkotykach i otępiającym oddziaływaniu muzyki techno. Zatrzymać się na tej drodze, która prowadzi łagodnie, ale nieuchronnie w dół i wskazać drogę, choćby stromą, w górę - to kwestia przetrwania europejskiej wspólnoty. Szerzej - wspólnoty Zachodu, łączącej Europę (także w wielu jej problemach) z Ameryką. Może w jakiejś części także z Rosją?

Terapeutyczny sens poważnej próby potraktowania imperatywu Ciołkowskiego wydaje się oczywisty. Ale jak to osiągnąć? Jak przekonać ludzi, że warto? Może kiedyś tekst Davida Tamma zostanie opublikowany w formie książki, wtedy te pytania znajdą swoje szczegółowe odpowiedzi (kto ich ciekaw, zajrzeć może pod internetowy adres: www.hudsonfla.com/tsiolkovsky.pdf).

Marzenie o podboju

W tym miejscu chcę tylko przedstawić sen. Sen znużonego Polaka.

Wyobraźmy sobie, że prezydent Kaczyński ogłasza na międzynarodowym forum, najlepiej na europejskim szczycie, program wychowania dla podboju. Podboju kosmosu oczywiście. W roli jego pierwszych konsultantów występują nie historycy, psychologowie społeczni, specjaliści od PR, ale polscy astronomowie. Ci, których dorobek w świecie tej nauki jest uznany bez porównania bardziej, niż świadczyłaby o tym ich skromna pozycja w polskiej debacie publicznej.

Andrzej Udalski z Uniwersytetu Warszawskiego, realizujący pionierski w świecie program masowej astronomii (jednoczesnej obserwacji około miliona gwiazd), czy Aleksander Wolszczan z Uniwersytetu Mikołaja Kopernika, odkrywca pierwszego pozasłonecznego układu planetarnego, są teraz pierwszymi publicznymi autorytetami, wizytówkami miejsca Polski w Europie. Rozpoczyna się realizacja programu budowy planetariów - pobudzających wyobraźnię miejsc, w których lepiej uświadomić można sobie, już na poziomie szkolnym, że kosmos to nie abstrakcja, ale obszar, od którego poznania i choćby najbardziej wycinkowego opanowania zależy nasze przetrwanie. W Polsce jest ich obecnie nieco ponad tuzin; w wielu krajach Europy nie ma ich w ogóle. W Ameryce, by wychowawczo przygotować program Apollo, zbudowano ich ponad 1200...

Obok polityki historycznej, obok filmów o Katyniu, Monte Cassino, powstaniu warszawskim (jakże potrzebnych), zaczynamy posługiwać się innym, zwróconym w przyszłość narzędziem budowy silnej tożsamości w Europie: powstaje nowa biografia filmowa Kopernika, seria filmów opartych na "Dziennikach gwiazdowych Ijona Tichego" (jaki reżyser z Hollywood dorówna wyobraźnią scenie polowania na kurdle wymyślonej przez Lema?), sięgamy w kulturze masowej do polskich korzeni Ciołkowskiego. Uczniowie Bohdana Paczyńskiego czy Aleksandra Wolszczana stają się bohaterami telewizyjnych programów dla młodzieży.

Rafał Ziemkiewicz siłę swego pisarskiego talentu oddaje znów bardziej wizjom science niż political fiction. Polska proponuje w końcu podwyższenie nakładów europejskich w tej jednej, dziś marginalnej (zaledwie 4 miliardy euro na lata 2007 - 2013) dziedzinie - eksploracji kosmosu. Ten program głosi z przekonaniem i pasją, z jaką posłowie Sejmu Czteroletniego zajęli się aukcją wojska w obliczu zewnętrznego zagrożenia przed 220 laty. Znajduje dla niego sojuszników w Unii, od Niemców i Francuzów poczynając. Toruje drogę do współpracy w tej dziedzinie z NASA, w dalszej (ale nie dalekiej) perspektywie także z Roskosmosem.

Wszystkich łączy odbudowany stopniowo etos zdobywców, nikogo nieponiżający, bo nie ma podbijanych. Poszukiwacze skarbów są gotowi ruszyć w drogę... Powstaje ostatecznie wspólny program opanowania przyczółka w kosmicznej bliskiej zagranicy - najpierw na Marsie, a potem dalej - ku brzegom Układu Słonecznego.

Ekspansja, kolonizacja, osiedlenie. Kolejne etapy wielkiej wizji. Zachód, który raz już podbił świat, poszerza go, by go ocalić. Próbować przynajmniej go ocalić przed naturą. Czy to nowa wieża Babel? - zapyta ktoś z niepokojem. Powrót do przyszłości jako powrót do oświeceniowej pychy cywilizacji, która chce się sama ocalić (zbawić)? To ryzyko jest realne. Ale ta wycieczka, inaczej niż lot Gagarina, nie ma na celu udowodnić, że Boga w kosmosie nie spotkamy. Prędzej spotkamy Go tam, niż w zmurszałej próbie utrwalenia świeckiej, antychrześcijańskiej utopii (wciąż słychać tu echo Wolterowskiego krzyku: "ecrasez l'infame!"), jaką stanowi Unia w swym obecnym kształcie.

Może warto jednak spróbować, kiedy alternatywą wydaje się w końcu katastrofa. Kosmiczna i cywilizacyjna. Czy znajdziemy w sobie dość siły i wyobraźni, by postarać się jej uniknąć? David Tamm ma tę wyobraźnię. Zapewne nie on jeden. Potrzebna jest jeszcze siła. Polityczna, medialna, która tę wyobraźnię wesprze i uczyni z niej program realnego działania. Chciałbym, żeby ta siła znalazła się w Polsce. Dla Europy.

Tu kończy się sen. Zaczyna rzeczywistość. Całkiem inna. Ale nie załamuję rąk. Piszę swój artykuł. Może kogoś zainteresuje? I oderwie od obezwładniającej myśli, że już nic istotnego się nie zmieni, że wszyscy grają swoje wyuczone role coraz gorzej. Może.

Andrzej Nowak


Back / Powrot

 

 
| Bez polskich znaków |
| Rzeczpospolita | Z ostatniej chwili | Archiwum | Serwis Ekonomiczny | Serwis Prawny | Cennik | Regulamin | Serwis WAP | Prenumerata
| Reklama | English/Deutsch | O nas | Praca i staże | Zgłaszanie uwag | Kontakt |
© Copyright by Presspublica Sp. z o.o.